(…)
Jak posuwa się sprawa Waszej Matki?
Ja ciągle „zawracam” Jej głowę i proszę o to i owo i jakoś jestem wysłuchiwany.
25 września 1969 roku zachorował poważnie mój kolega Józef Zając. Żołnierz AK.
Powstaniec 44 roku. Żona Angielka odwiozła go do szpitala. Tam po zbadaniu i
prześwietleniu okazało się, że rak w mózgu. Oczywiście na to jest tylko jedna
rada – operacja. Odwiedzałem każdego wieczoru. Pewnego dnia po przyjściu do
szpitala zastałem żonę chorego płaczącą. Okazało się, że lekarze powiedzieli
jej przed chwilą, że stan chorego pogorszył się gwałtownie i chory nie przeżyje
tej nocy. Pobiegłem na 2 piętro i znalazłem chorego nie na ogólnej sali, jak
zwykle, ale w separatce i nieprzytomnego. Widok był okropny i trudno było mi
się przyzwyczaić do chrapania konającego. Nie chciałem wierzyć, że w 24 godziny
mogły nastąpić tak gwałtowne zmiany. Dla pewności namówiłem żonę chorego, aby jeszcze
raz spytała lekarza, może to pomyłka, poszliśmy razem i niestety lekarz
stwierdził i potwierdził tylko to, co jej powiedział poprzednio. Była godzina 7.30 po
południu. Wiedziałem, że chory nie miał okazji być u spowiedzi przed przyjęciem
do szpitala, a w szpitalu byli tylko księża angielscy. Natychmiast zadzwoniłem do mojej
żony, aby przysłała jakiegoś polskiego księdza do szpitala, a sam tymczasem
przebywając z chorym, starałem się z nim skontaktować. Zauważyłem, ze czasami otwiera oczy i patrzy nie widząc nic koło siebie. Nie tracąc nadziei zacząłem do niego
powoli przemawiać, ale bez skutku.
Wtedy zwróciłem się do Matki
Gruszczyńskiej i powiedziałem Jej „jeśli chcesz być patronką polskich
sanitariuszek, to pomóż temu biednemu żołnierzowi, który umiera na obcej ziemi,
żeby nie umarł bez spowiedzi i pogodzenia się z Bogiem. Jeśli chcesz być
wyniesiona na ołtarze polskie, nie daj mu umrzeć tej nocy. Pielęgnuj go sama
tej nocy, w Twoją opiekę jego polecam”. W duchu zmówiłem w intencji chorego
„Pod Twoją obronę…” i „Zdrowaś Maria”. Około 10-tej w nocy chory zaczął
częściej otwierać oczy i coś mamrotał niezrozumiale. Wówczas zdjąłem medalik M. Częstochowskiej i trzymałem go przed chorego oczami. Po pewnym czasie ręka
chorego zaczęła się podnosić – podnosić bardzo powoli do medalika. Medalik
trzymałem w tym samym miejscu, aby być pewnym, że chory rozumie czego chce. Po
chwili chory uchwycił medalik i przycisnął do swoich ust. wiedziałem, ze
rozumie, choć nie mógł mówić. Zapytałem, czy chciałby księdza?? Powiedziałem mu
wprost, że jest bardzo bardzo ciężko chory. Powiedziałem mu, że jeśli chce
księdza, niech da mi znać przez zamknięcie powiek. Za chwile dał mi znak, ze
rozumie i chce księdza. Wówczas zadzwoniłem jeszcze raz do mojej żony, która
niestety nie mogła znaleźć polskiego księdza tej nocy, ale obiecano, ze
następnego dnia rano będzie tam polski ksiądz. Nie czekając do następnego dnia,
po 11-tej w nocy, pojechałem wraz z żoną chorego do angielskiego kościoła,
przedstawiłem sytuację i obiecano mi, że na pewno natychmiast ktoś tam będzie.
Następnego dnia o godz. 9-tej rano zadzwoniłem do szpitala z pewnością, że
dowiem się o śmierci chorego. Wiadomość była wprost przeciwna – chory
oprzytomniał, zaczął mówić, był w nocy ksiądz angielski a rano ksiądz polski.
Wieczorem byłem z wizytą, aby sprawdzić prawdziwość tych wydarzeń. Chory był
jak nowonarodzony, rozmawiał zupełnie normalnie, wesoły, dowcipny – lekarze nie
chcieli wierzyć. Wstyd im było, że człowiek fachowiec może być omylnym. Dla mnie i dla żony chorego było jasne, że to inny „Lekarz” nie ziemski sprawił i wysłuchał przez M. Kazimierę Gruszczyńską. Nie śmiałem prosić za dużo – ale
oto co prosiłem – zostałem wysłuchany.
Chory żołnierz żył jeszcze 4 tygodnie, był
operowany, stwierdzono głębokiego raka pomiędzy płatami tak, że godziny chorego
były naprawdę policzone.
9 października 1969 roku zmarł, ale już inny – pogodzony z Bogiem i pocieszony przez polskiego kapelana. O tym wypadku wie i zna: żona chorego, A. Zając, zamieszkała w Anglii i żona moja A.S. Jak również opowiadałem córce zmarłego, zamieszkałej w kraju, która była tutaj w pierwszą rocznicę śmierci Ojca. Ja osobiście wierzę, że chorego nic nie mogło uratować i diagnoza lekarzy w szpitalu była słuszna, a to, że chory doczekał do rana i odżył na nowo na kilka dni to była tylko i jedynie zasługa Matki K. Gruszczyńskiej i jej wstawiennictwa. Ona sama go pielęgnowała do czasu przybycia polskiego kapelana.
9 października 1969 roku zmarł, ale już inny – pogodzony z Bogiem i pocieszony przez polskiego kapelana. O tym wypadku wie i zna: żona chorego, A. Zając, zamieszkała w Anglii i żona moja A.S. Jak również opowiadałem córce zmarłego, zamieszkałej w kraju, która była tutaj w pierwszą rocznicę śmierci Ojca. Ja osobiście wierzę, że chorego nic nie mogło uratować i diagnoza lekarzy w szpitalu była słuszna, a to, że chory doczekał do rana i odżył na nowo na kilka dni to była tylko i jedynie zasługa Matki K. Gruszczyńskiej i jej wstawiennictwa. Ona sama go pielęgnowała do czasu przybycia polskiego kapelana.
Sam
osobiście mam doświadczenia, że dużo łask, których dostąpiłem były za Jej
przyczyną. W tej chwili oddałem Jej dwie sprawy, które dużo mogą zaważyć na
moim życiu, dlatego, Heluś, bardzo Cię proszę pomódl się za mnie i w mojej
intencji przez Waszą Matkę, aby i tym razem wysłuchała mnie. Jeśli chce być
świętą niech sobie zarobi na to – niech sama walczy tam w niebie, jak za życia
walczyła tu na ziemi. Jako mały chłopiec pamiętam Waszą Matkę bardzo dobrze.
Przyznam się szczerze, że zawsze się Jej bałem, jak to zwykle dzieci boja się
kogoś, kogo nie znają, a ja w dodatku byłem nieśmiały. Bałem się tej małej sylwetki, odzianej w czerń i wyglądającej bardzo poważnie, zawsze zamyślonej i poruszającej ustami, a w
ręku różaniec. Bałem się tak długo dopokąd nie zacząłem rozmawiać z Nią. Po
kilku minutach rozmowy, jakby pękła zapora pomiędzy mną i Nią. Nie bałem się
więcej i nie krępowałem. Później często służyłem do Mszy św. w kaplicy, miałem
możność widzenia Matkę, przeważnie w lecie, kiedy przyjeżdżała na wypoczynek.
Widać było, że jej mała sylwetka jakby malała, kurczyła się, ale te oczy,
zawsze były wielkie, jakby powiększały się, oczy, które wszystko widziały i
wszystko „wiedziały”. Tych oczu nigdy nie zapomnę. Oczy, które były z tego
świata, ale jakby nie na tym świecie. Nie pamiętam uśmiechu na twarzy Matki,
ale pamiętam uśmiech oczu i radość w oczach Matki. Po prostu oczy, które umiały
czytać myśli w innych sercach i oczy, które umiały wykazać radość, zadowolenie
oraz uśmiech bez słów.
Pod koniec życia Matki, miałem
szczęście po Mszy św. towarzyszyć ks. Wysockiemu i ks. Prałatowi Klimkiewiczowi z Komunią św. do pokoju
(wychodzącego na ogród, parter – oszklony) gdzie leżała Matka. Nieraz brałem
udział w podobnej ceremonii, ale ta była jakaś inna, niecodzienna i nieziemska.
Odniosłem wrażenie i czułem, że Kapłan, który przyniósł Chrystusa do miejsca,
gdzie Chrystus już był. Czułem Go tam sam! I znów te oczy głębokie, które były
pełne spokoju i pewności siebie. Oczy nie z tego świata! Jakby oczy duszy
chorej Matki, które nie należały już do powłoki ziemskiej. Tych oczy nie
zapomnę do końca mego życia. Mam jeszcze kilka wspomnień, postaram się je
przesłać innym razem.
Czy mogłabyś mi przesłać, jeśli
masz, modlitwę do Matki? Proszę! Czekam! Twój
Roman
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz